Justyna Prus 24-04-2010, ostatnia aktualizacja 24-04-2010 02:12
Na miejsce, w którym rozbił się tupolew z polską delegacją do Katynia, każdy może wejść bez przeszkód
Korespondencja ze Smoleńska
Przy murze okalającym lotnisko Siewiernyj w Smoleńsku leży obsypany kwiatami duży kamień, obok jest krzyż i polska flaga. Nieopodal, w miejscu, gdzie upadły główne szczątki prezydenckiego Tu-154, rozpościera się duży błotnisty czworobok ziemi, rozrytej, a potem wyrównanej przez ciężki sprzęt.
Można się tu spokojnie dostać, nie napotykając – jak w pierwszych dniach po katastrofie – milicjantów i funkcjonariuszy OMON. Poszukiwania i czynności śledcze zostały już zakończone, a teren oczyszczono – przynajmniej oficjalnie – z wszelkich śladów tragedii. Ale tylko pozornie.
Poszarpany „Katyń”
W miejscu, gdzie spadł samolot, wciąż można znaleźć wiele rzeczy pochodzących z rozbitej maszyny – porozrzucane chusteczki z logo LOT, papierek po prince polo, opakowanie z resztkami fluidu do twarzy – wszystko przemieszane z lepkim błotem.
Ze stosu spiłowanych gałęzi wystaje klisza filmowa, która po bliższym zbadaniu okazuje się kawałkiem taśmy z filmem „Katyń” Andrzeja Wajdy. Przypominam sobie, że kasety filmowe z „Katyniem” leciały prezydenckim tupolewem do Smoleńska, żeby dotrzeć później do Moskwy na 3. Festiwal Polskich Filmów Wisła (zaczął się 22 kwietnia).
Rozglądam się dookoła – festiwalowe ulotki, takie same jak te, które poprzedniego wieczoru widziałam na otwarciu Wisły w Moskwie, poniewierają się praktycznie po całym błotnistym bajorze, w które zamieniło się to miejsce. W płynącym obok ścieku jeszcze kilka poszarpanych kawałków „Katynia”.
Znicze się dopaliły
Kawałek po kawałku robotnicy mozolnie układają na błocie drogę do pomnika z wielkich betonowych płyt. – Przecież ludzie będą tu przyjeżdżać, nie przebiją się– tłumaczą.
Wieńce – wiele z nich od pracowniczych kolektywów ze Smoleńska – i kupki biało-czerwonych goździków leżą jeszcze przy bocznym wjeździe na lotnisko i nieco dalej na poboczu drogi, tuż przy miejscu, gdzie samolot, przelatując, ściął wierzchołek drzewa. Znicze już się wypaliły. Ludzi nie ma, bo akurat dzisiaj pogoda w Smoleńsku znowu postanowiła sobie zażartować – na przemian to wychodzi słońce, to szaleje wichura i pada śnieg.
Gdyby przylecieli godzinę później…
Igor i Oleg – pracownicy znajdującego się zaledwie kilkaset metrów od miejsca wypadku serwisu samochodowego KIA – znowu wspominają dzień katastrofy. W ciągu ostatnich kilkunastu dni czuli się trochę jak bohaterowie, bo los chciał, że w tamtą pechową sobotę wyszli zapalić akurat w chwili, gdy tupolew Lecha Kaczyńskiego spadał na ziemię.
– Był przekrzywiony na lewe skrzydło, leciał bardzo nisko, a silnik strasznie wył, takimi jakby zrywami. Potem zniknął za drzewami i na krótką chwilę wybuchł pożar, gdzieś na pięć pięter wysoki – przerywają sobie nawzajem.
– Wtedy pogoda też się ciągle zmieniała. Przecież gdyby przylecieli godzinę wcześniej albo godzinę później, nie byłoby tej mgły. Mieli pecha – mówią.
Trzymam w ręku prawie suchą kartkę A4, którą znalazłam na miejscu katastrofy. To wydrukowana „ściąga” dla pilota. „Dzień dobry/Dobry wieczór Państwu, w imieniu dowódcy załogi… oraz całej załogi witam Pana Prezydenta/Premiera/Ministra/ Generała, itd…”.