Daily Archives: 21 Maj, 2010

Drugie kłamstwo katyńskie


Dodaj komentarz

Filed under Uncategorized

Rząd chce, by „wszystko spłynęło do Bałtyku”


Piątek, 21 maja 2010

Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem i filozofem społecznym, wykładowcą Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, rozmawia Jacek Dytkowski

Jak Pan ocenia rosyjski tryb narracji w sprawie śledztwa dotyczącego katastrofy pod Katyniem?
– Nawet trudno to oceniać, bo niewiele dowiedzieliśmy się z tej konferencji Międzypaństwowej Komisji Lotniczej (MAK).

W zasadzie pojawiły się tylko trzy nowe informacje. Nie wiadomo zresztą, jak je umiejscowić w porównaniu do poprzednich. Są one bowiem sprzeczne z ujawnianymi wcześniej, również z prawie oficjalnych źródeł. Wrażenie jest jedno, że komisja, która wydawała certyfikat dla zakładów w Samarze, gdzie remontowany był samolot prezydencki, teraz bada przyczyny jego katastrofy. Czyli wygląda to tak, jakby ktoś badał sprawę, mimo że jest w niej stroną.

Jest to uderzające i w gruncie rzeczy powróciliśmy do punktu wyjścia, czyli tej najprostszej – także pod względem politycznym – hipotezy. Mianowicie, że był to błąd pilota, który być może działał pod naciskiem. Tego oczywiście nie powiedziano wprost, ale sugerowano.

Czego chciałby się Pan dowiedzieć, a nie dowiedział po konferencji MAK?
– Dlaczego samolot leciał tak nisko, a piloci nie reagowali na sygnały urządzeń pokładowych? Nie podano nam zapisów rozmów z wieżą kontrolną. Była to typowa konferencja, jakie w Rosji odbywają się w innych sprawach, które także nie zostały wyjaśnione.

Nie powiedziałbym, żebym to moskiewskie spotkanie odebrał jako wiarygodne. Nie dowiedzieliśmy się również tego, co się działo po katastrofie, dlaczego tak późno ogłoszono alarm i jak zabezpieczono lotnisko. Nie odniesiono się do filmu nakręconego na miejscu wypadku, który krążył po internecie.

Wykluczono zamach…
– Ale tylko jako wybuch na pokładzie. W gruncie rzeczy nie ustosunkowano się do żadnych z pytań, które niepokoją nie tylko Polaków, ale i Rosjan. Tymczasem stronie polskiej i rosyjskiej powinno zależeć na jak najszybszym dotarciu do prawdy.

Rząd polski popełnił błąd, nie starając od razu o przejęcie śledztwa?
– Myślę, że polskie władze, ogólnie rzecz biorąc, charakteryzują się tak wielką uległością w każdej sprawie, że obecna sytuacja tylko to potwierdza. Polska jest państwem całkowicie pozbawionym przywództwa politycznego. Żeby po tak wielkiej katastrofie, która jest nieporównywalna z niczym innym, nikt nie poczuł się odpowiedzialny i nie podał się do dymisji? Natomiast – jak słyszymy – buntują się teraz wojskowi, składają wypowiedzenia stosunku zawodowej służby wojskowej.

Katastrofa smoleńska ujawniła postępującą bezsilność państwa polskiego, jego rozkład i brak przywództwa. To samo widzimy dzisiaj na południu Polski, jak niewiele zrobiono od czasu ostatniej powodzi w 1997 roku. Podobnie jak w przypadku katastrofy tupolewa mamy do czynienia z pewnym liczeniem, że „może jeszcze raz się uda”. Potem dochodzi do tragedii, trzeba się skrzyknąć, następuje emocjonalne poruszenie, pojawiają się akcje doraźne.

Jestem przekonany, że za miesiąc – jak mówił pan marszałek Bronisław Komorowski – „woda spłynie do Bałtyku„. Czyli da się ludziom pieniądze, podobnie jak rodzinom ofiar ze Smoleńska, i wszystko wróci znowu do „normy”. To pokazuje stan państwa oraz jego przywództwa. Widać teraz, że ten cały PR, dbałość o dobry wizerunek, w sytuacjach realnych ujawnia całą swoją nicość.

Dziękuję za rozmowę.

Nasz Dziennik

1 komentarz

Filed under Uncategorized

Rząd zmusił armię do obrony


Piątek, 21 maja 2010

Z gen. broni Waldemarem Skrzypczakiem, byłym dowódcą Wojsk Lądowych,
rozmawia Mariusz Bober

W armii wrze. Do dymisji podali się zastępca Sztabu Generalnego i pełniący obowiązki szef Dowództwa Sił Powietrznych, a szykują się kolejne dymisje. Panie Generalne, co się dzieje w polskiej armii?
– To początek końca zdrowej atmosfery w armii. Ale politycy nie chcą o tym słyszeć. Proces ten zapoczątkował zresztą moje odejście.

Dlaczego ta atmosfera tak bardzo się pogarsza?
– Ponieważ politycy zawłaszczyli armię. Traktują ją jak podwórko do prowadzenia własnych gierek politycznych. Obecny minister obrony Bogdan Klich dąży do sprywatyzowania armii, tzn. bezwzględnego podporządkowania jej jego własnym celom i celom jego partii. A przecież nasza armia ma służyć Polsce i Polakom.

W czym przejawia się uprawianie takiej prywaty?
– Na przykład w polityce personalnej. Na najważniejsze stanowiska wyznacza się ludzi wygodnych, układnych, zgodnie z zasadą „bmw” – biernych, miernych, ale wiernych, którzy nie myślą, tylko wykonują polecenia polityczne. To jest chore.

Jakie to ma w praktyce skutki?
– W ten sposób nie dowodzi się armią. Dowódców powinno się wybierać według kryterium zaufania wojskowego, a więc trzeba też brać pod uwagę, czy mianowana osoba ma autorytet wśród podwładnych, czyli wśród żołnierzy. Oni wiedzą, którzy dowódcy sprawdzili się w polu, w walce.

Tymczasem władze często wyznaczają na dowódców osoby niemające w ogóle doświadczenia bojowego. To jest kuriozum. Jesteśmy jedynym krajem na świecie, w którym stosuje się taką politykę. Rządzący nie myślą bowiem o przyszłości i celach, którym ma służyć armia, tylko o własnych, prywatnych i partyjnych interesach.

Do Pana również dotarły sygnały, że kolejnych kilkudziesięciu generałów i wyższych oficerów chce odejść z wojska?
– Niestety tak.

Z powodu planowanych, niekorzystnych dla wojskowych, zmian w systemie emerytur mundurowych – jak twierdzą niektóre media – czy z innych względów?
– Nie tylko z powodów finansowych. Chodzi także o to, że żołnierze nie chcą być dowodzeni przez ludzi, którzy nie mają żadnych osiągnięć. Od 2003 roku w naszej armii doszło do dużych zmian, głównie pod wpływem udziału naszych żołnierzy w misjach w Iraku i Afganistanie.

Ludzie, którzy na tych misjach zbudowali sobie autorytet w armii, jak np. śp. gen. Tadeusz Buk [były dowódca Wojsk Lądowych, zginął podczas katastrofy samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem – przyp. red.]. Tacy są potencjalni następcy, ale po nich się nie sięga. Sięga się po osoby znane politykom. A żołnierze nie chcą armii politycznej.

Wojsko nie pozbierało się jeszcze po katastrofie pod Katyniem, a wcześniej w Mirosławcu (w której zginęło dwudziestu żołnierzy, w tym wyżsi oficerowie sił powietrznych). Jakie skutki miałoby dla armii odejście w jednym czasie kilkudziesięciu generałów i wyższych oficerów?
– Nie chciałbym snuć katastroficznych wizji, ale na pewno poważnie obniżyłoby to zdolności obronne państwa. Gdyby do tego doszło, byłaby to konsekwencja złej polityki Ministerstwa Obrony Narodowej oraz dowód na kierowanie się przez polityków własnymi sympatiami i antypatiami, a nie rozsądkiem. To właśnie prowadzi do upadku armii.

Politycy nie słuchają już żołnierzy. Żyją w swoim świecie, między poszczególnymi sztabami, w zupełnym oderwaniu od wojskowych realiów. To jest największe nieszczęście. Oni nawet nie wiedzą, co naprawdę dzieje się w armii. Niestety, także mianowani przez polityków dowódcy nie identyfikują się z armią, tylko z politykami.

Panie Generale, sugeruje Pan, że MON obniża zdolność bojową armii?
– Takie rozgrywki personalne przede wszystkim zakłócają normalne funkcjonowanie armii, ale prowadzą też do tego, że odbiera się pieniądze zarezerwowane dla niej i przeznacza np. na uzbrojenie, które aktualnie nie jest potrzebne. Tymczasem takie działania właśnie powodują osłabienie zdolności obronnych państwa.

Może Pan podać konkretne przykłady?
– Kiedy naszym żołnierzom w Afganistanie potrzebne były samoloty bezzałogowe i śmigłowce, MON zdecydowało się na zakup samolotów Bryza [średniej wielkości samolot transportowy o zasięgu do 1,5 tys. km wykorzystywany obecnie przez polską armię – przyp. red.], które wtedy nie były nam wcale potrzebne. W dodatku ustalono bardzo wysoką cenę ich zakupu. W tym samym czasie zwłaszcza w Afganistanie, ale także w Polsce brakowało śmigłowców. Politycy mówili wtedy o „pakiecie afgańskim”. I gdzie on teraz jest? W ten sposób oszukuje się polskie wojsko i społeczeństwo, zapewne dla celów politycznych.

Minister Bogdan Klich twierdzi jednak, że właśnie za jego kadencji wprowadzono reformę armii, przechodząc na jej uzawodowienie. To miało być panaceum na wszelkie jej problemy…
– Uzawodowienie armii to nie jest recepta na jej problemy. Poza tym jest to tylko PR-owski chwyt propagandowy. Tak naprawdę dla armii zawodowej nie zrobiono nic, poza tym, że zlikwidowano pobór powszechny. Ale to wcale nie oznacza uzawodowienia armii. W niektórych jednostkach żołnierze nadal nie mają nawet amunicji na szkolenie, chodzą w stalowych hełmach jak w czasach PRL i w parcianych pasach. I tak ma wyglądać armia zawodowa? Po prostu nie kupuje się dla wojska tego, co jest aktualnie potrzebne.

Po katastrofie pod Smoleńskiem sprawa rzekomo słabego wyszkolenia armii stała się ulubionym tematem mediów…
– Braki w wyszkoleniu występują dlatego, że żołnierze nie mają na czym się szkolić. Posłużę się przykładem z Afganistanu. Nasi żołnierze wykorzystują tam śmigłowce MI-24. Ale tych maszyn brakuje, więc na czym nasi piloci mają ćwiczyć? Na wrotach od stodoły, używając języka p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego? W Afganistanie nie da się latać na wrotach od stodoły!

Takie problemy są też w kraju. Na przykład pod Toruniem doszło do katastrofy lotniczej [przed 2 laty rozbił się śmigłowiec MI-24 – przyp. red.], bo na jednym śmigłowcu szkoliło się aż osiem załóg. Piloci latali więc na granicy ryzyka, żeby wylatać potrzebne godziny i zdobyć umiejętności. Dlatego właśnie wymusza się latanie nawet w ekstremalnych warunkach pogodowych, w których normalnie nie powinno się tego robić.

MON ma za małe fundusze dla armii czy po prostu źle je wykorzystuje?
– Publiczne pieniądze są źle wykorzystywane. Na pewno nie chodzi o brak funduszy. Wcześniej mówiłem o bezsensownych zakupach bryz. Teraz podam „kliniczny” przykład marnowania pieniędzy w polskiej armii. Planuje się np. przeniesienie Dowództwa Wojsk Lądowych z Warszawy do Wrocławia. Minister Klich oświadczył, że będzie to kosztować tylko 60 mln złotych.

Może więc lepiej byłoby powołać komisję, która dokona pełnej analizy kosztów tego przedsięwzięcia. Według mnie, po uwzględnieniu wszystkich kosztów adaptacji budynków, wyposażenia itd. te koszty należy oszacować na ok. 600 mln złotych. Politycy twierdzą, że to nieprawda. Ale ja opieram się na szacunkach fachowców. Gdy byłem jeszcze dowódcą wojsk lądowych, wysłałem do Wrocławia ekipę, która oceniła tylko potrzeby w zakresie robót budowlanych oraz koszt nowej instalacji elektrycznej. Były to prace konieczne do wykonania.

Eksperci ocenili ich koszt na 250 mln złotych. A gdzie koszty informatyzacji, innego niezbędnego wyposażenia i przeniesienia pracowników? To byłyby ukryte wydatki, które armia musiałaby ponieść, choć o nich nie mówiłoby się głośno. W ten sposób tylko z powodu realizacji prywatnych planów – bo w tym przypadku chodzi o to, że wiceministrowi obrony narodowej gen. Czesławowi Piątasowi śni się „Potęga Wojskowego Wrocławia”, bo on pochodzi z Wrocławia – MON wydałoby kilkaset milionów złotych? Czy takie projekty są potrzebne teraz, gdy w budżecie brakuje pieniędzy na armię?

To jakiś chory pomysł tych ludzi, którzy bezmyślnie chcą wydawać pieniądze polskich podatników. Czy ktoś zapytał Polaków, czy zgadzają się na to? Ja – jako podatnik – nie wyrażam na to zgody. Dlatego uważam, że w obecnej sytuacji, gdy brakuje pieniędzy na szkolenie, na amunicję dla żołnierzy itd., forsowanie takich pomysłów to przestępstwo.

Politycy nie rozumieją, na czym polega cywilna kontrola nad armią…
– Oni mylą mieszanie się w dowodzenie z cywilną kontrolą nad nią. Może niech ci panowie przyjrzą się, jak realizowana jest ta kontrola np. w Wielkiej Brytanii. Przede wszystkim musimy sobie publicznie odpowiedzieć na pytanie, jaką armię chcemy mieć i jakie ma ona cele osiągnąć.

Diagnoza wyrażona z rozbrajającą szczerością przez ministra Bogdana Klicha, że polska armia nie jest w stanie obronić naszego kraju, nie jest tu wskazówką?
– Ten człowiek ma ciągle jakieś nowe pomysły i chyba wszyscy już stracili orientację, o co mu chodzi w odniesieniu do naszej armii. Przechodząc zaś do diagnozy zagrożeń – w najbliższym czasie na pewno nie będzie konfliktu globalnego, który zagrażałby Polsce. Dlatego musimy postawić przed armią jasne cele i dopasować do nich funkcjonowanie i strukturę armii oraz jej wyposażenie, a przede wszystkim odbiurokratyzować ją. Biurokracja pożera armię i samą siebie, zakłócając ponadto funkcjonowanie wojska.

Ma Pan na myśli MON czy także struktury wojskowe?
– Zarówno ministerstwo, jak i wszystkie podległe mu struktury biurokratyczne, które niczemu nie służą.

Dziękuję za rozmowę.

Generał broni Waldemar Skrzypczak jest absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Pancernych w Poznaniu i Akademii Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Pełnił m.in. funkcje szefa Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych, szefa Zarządu Doktryn i Szkolenia Sił Zbrojnych Generalnego Zarządu Operacyjnego P3 w Sztabie Generalnym WP. W pierwszej połowie 2005 r. kierował Wielonarodową Dywizją Centrum-Południe w ramach IV zmiany polskiego kontyngentu wojskowego w Iraku. Dowodził 16. Pomorską Dywizją Zmechanizowaną i 11. Dywizją Kawalerii Pancernej. W latach 2006-2009 pełnił funkcję dowódcy Wojsk Lądowych. Został zwolniony w ubiegłym roku po publicznej krytyce błędnej polityki MON.

Nasz Dziennik

Dodaj komentarz

Filed under Uncategorized

Generał Skrzypczak poddaje pod rozwagę MON:


Piątek, 21 maja 2010

  • Jest szereg „klinicznych” przykładów marnowania pieniędzy w polskiej armii. Kiedy naszym żołnierzom w Afganistanie potrzebne były samoloty bezzałogowe i śmigłowce, MON zdecydowało się na zakup samolotów Bryza, które wtedy nie były nam wcale potrzebne.
  • Dla armii zawodowej nie zrobiono nic poza tym, że zlikwidowano pobór powszechny. W niektórych jednostkach żołnierze nadal nie mają nawet amunicji na szkolenie, chodzą w stalowych hełmach, jak w czasach PRL, i w parcianych pasach.
  • Na czym nasi piloci mają ćwiczyć? Na wrotach od stodoły, używając języka p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego? W Afganistanie nie da się latać na wrotach od stodoły!
  • Politycy nie rozumieją, na czym polega cywilna kontrola nad armią. Mylą mieszanie się w dowodzenie z cywilną kontrolą nad nią. Może niech ci panowie przyjrzą się, jak realizowana jest ta kontrola np. w Wielkiej Brytanii.
  • O ministrze Bogdanie Klichu: Ten człowiek ma ciągle jakieś nowe pomysły, i chyba wszyscy już stracili orientację, o co mu chodzi w odniesieniu do naszej armii.

Nasz Dziennik

Dodaj komentarz

Filed under Uncategorized

Remont? Liczy się portret psychologiczny!


Piątek, 21 maja 2010

Czy remont Tu-154M w rosyjskiej Samarze nadzorowali polscy inżynierowie? Czy jego przeprowadzenie nie budziło zastrzeżeń? O tym nie poinformował moskiewski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy. Wiemy natomiast, że dokładnie badany jest system szkoleń polskich pilotów i ich odporność na stres.

Przetarg na remont dwóch rządowych Tu-154M wygrało konsorcjum firm MAW Telecom i Polit-Elektronik, które zleciły wykonanie prac zakładowi z Samary. W przetargu oferty wstępne złożyły też Bumar oraz Metalexport-S, ale komisja uznała, że ich oferty nie spełniają stawianych wymogów. Wcześniej rządowe tutki remontowane były we Wnukowie przez rosyjski WARS400, specjalizujący się w tego typu pracach oraz posiadający zaplecze ekspertów doświadczonych w obsłudze zachodniej awioniki, która znajdowała się na pokładzie polskich samolotów. Takiego doświadczenia nie ma zakład z Samary, który dotąd zasłynął z rekordowo długiego – bo trwającego aż 6 lat – remontu czeskiego tupolewa. Umowa została jednak podpisana i opiewała na kwotę blisko 70 mln złotych. Rządowe samoloty miały zostać zmodyfikowane, ich silniki wyremontowane, a resurs maszyn przedłużony na kolejne 5 lat. Pierwsza maszyna (nr 101) trafiła do zakładów w Samarze w maju ub.r., powróciła dzień przed Wigilią. W styczniu br. na remont odleciał samolot z numerem 102. Tu-154M o numerze 101 po powrocie z Rosji przeszedł dokładne badania techniczne w 36. specpułku i został dopuszczony do lotów z VIP-ami. Jak wskazywał w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” Sławomir Kasjaniuk, redaktor portalu Lotniczapolska.pl, samolot, który wrócił w ubiegłym roku, przeszedł generalny remont, łącznie z remontem silników, przedłużeniem resursu technicznego i modyfikacją. Był to jego trzeci remont generalny. – Samolot mógł więc ponownie wykonywać loty. Zanim jednak zabrano na jego pokład VIP-ów, użytkownik samolotu, którym jest 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, zgodnie ze swymi procedurami – a są one dość restrykcyjne – po dokładnym sprawdzeniu dopuścił samolot do użytku, w tym także do lotów z najwyższymi przedstawicielami naszej władzy. Prezydent, premier i marszałkowie Sejmu i Senatu RP to osoby, które nie mogą latać każdym samolotem. W specpułku służą do ich transportu Tu-154 oraz Jaki-40 i – oprócz śmigłowców W-3 oraz Bell – to są właśnie maszyny, którymi można przewozić osoby pełniące w państwie najważniejsze funkcje – powiedział.

Hipotezy awarii powracają
Faktem jest, że Tu-154M po remoncie przeszedł pomyślnie polskie badania techniczne. To jednak nie uchroniło go przed awarią, która przydarzyła się już w styczniu br., kiedy rządowy samolot transportował polskich ratowników powracających z misji na Haiti. Awaria nie była poważna (szwankował system sterowania), a dzięki sprawności załogi samolot powrócił do kraju z nie do końca sprawnym autopilotem (działały dwa z trzech jego kanałów). Warto zaznaczyć, że według wykazu dla zakładu w Samarze dotyczącego maszyny o numerze 101 oprócz bloku autopilota wyremontowane miały być m.in. wysokościomierz, prędkościomierz, blok sterowania czy wariometr. Epizod autopilota powraca w kontekście kwietniowej katastrofy samolotu. Według informacji przekazanych przez MAK piloci polegali na tym urządzeniu aż do chwili na 5,4 s przed uderzeniem w pierwszą przeszkodę – to wówczas mieli przejść na sterowanie ręczne – dużo za późno, bo jak zauważają piloci, autopilot w tym przypadku powinien być wyłączony na tzw. wysokości decyzji. Czy zatem 10 kwietnia br. urządzenie mogło szwankować? Czy jego awaria mogła sprowadzić samolot zbyt blisko ziemi? Według specjalistów od nawigacji satelitarnej, powodem nie musiała być awaria, a jako prawdopodobną wskazują tezę, że załoga mogła zostać „oszukana” dzięki technice tzw. meaconingu – opisywanej już w „Naszym Dzienniku”. Taki scenariusz przedstawiali Marek Strassenburg-Kleciak, specjalista ds. systemów trójwymiarowej nawigacji, i Hans Dodel, ekspert od systemów nawigacji i wojny elektronicznej, autor książki „Satellitennavigation”. Wczoraj eksperci na portalu Niezależna.pl przyznali, że informacja o tym, iż Tu-154 podchodził do lądowania prawie do końca na autopilocie, w pełni potwierdza ich tezę. Jak podkreślili, okoliczności wypadku wskazują, że sygnał GPS w rządowym samolocie był zakłócony. Jak uznali, w podobny sposób można zmylić wskazania wysokościomierza radiowego. „Gdyby dodać do tego przekazanie nieprawdziwej wartości ciśnienia barometrycznego (Rosjanie nie poinformowali dotąd, jakie ciśnienie podali dowódcy tupolewa), załoga samolotu była – nawet przy dużo lepszej widoczności niż ta, która panowała w Smoleńsku – bez szans. Charakterystyczne ukształtowanie terenu przed lotniskiem Smoleńsk Siewiernyj – rozległa niecka – stanowiło dodatkową gwarancję powodzenia ataku” – podaje portal.
Istotna jest tu rola rosyjskiej kontroli lotów – komisja nie podała szczegółów dotyczących parametrów przekazanych załodze, a z relacji rosyjskich mediów można wnioskować, że kontrolerzy, widząc niebezpieczny tor lotu tupolewa, zbyt późno reagowali (jest to tłumaczone zbyt szybkim zniżaniem samolotu).

Sprawdzać i jeszcze raz sprawdzać
Mimo zapewnień MAK o sprawności samolotu do chwili zderzenia to sposób prowadzenia remontu i brak informacji na ten temat ze strony komisji może rodzić pewne pytania. Nie wiemy, jak prace rosyjskich specjalistów były prowadzone i kto je nadzorował – oficjalne informacje na ten temat ma przekazać rzecznik Sił Powietrznych. Na razie tylko z nieoficjalnych doniesień można wnioskować, że w rosyjskich zakładach – przynajmniej w styczniu br. – był obecny główny inżynier specpułku. W ocenie gen. bryg. Jana Baranieckiego, byłego zastępcy dowódcy Wojsk Lotniczych Ochrony Powietrznej, przy tego typu pracach zawsze należy stosować zasadę ograniczonego zaufania. – Jako główny inżynier lotnictwa współpracowałem z Rosjanami od początku lat 90., ale osobiście na tyle im nie wierzyłem, że na tego typu remonty wysyłałem zawsze inżyniera i technika, by patrzyli na to, co jest robione z samolotem. Zgłaszałem także te sprawy w BOR, by przed rozpoczęciem eksploatacji dokonano sprawdzeń, czy w maszynie nie ma zamontowanych jakichś dodatkowych urządzeń. Dziś odnoszę wrażenie, że mamy pełne zaufanie do Rosjan – ocenił. Jak dodał, był zwolennikiem wycofywania z użytku rosyjskiego sprzętu, jednak nie miał w tym zakresie wsparcia wśród wojskowych. Baraniecki, który ma doświadczenie w badaniu katastrof lotniczych, pytany o sposób prowadzenia dochodzenia w sprawie Tu-154M uznał, że podjęte na miejscu katastrofy działania pozostawiają wiele do życzenia – począwszy od sposobu zabezpieczenia i udokumentowania miejsca tragedii. W jego ocenie, jeśli działania śledczych w rzeczywistości były takie, jak relacjonowały media, to było to zwykłe zacieranie śladów. Błędów popełniono jednak więcej. Jego zdaniem, już samo zabezpieczenie wizyty prezydenta RP nie było właściwe, a na lotnisku nie było nikogo ze znaczących zarówno polskich, jak i rosyjskich urzędników. Jak przyznał, mówienie o „prywatnym charakterze podróży” jest zupełnie niezrozumiałe w przypadku jakiejkolwiek wizyty z udziałem głowy państwa. – Zdaje się, że nie ma takiego państwa na świecie, które tak niedbale zorganizowałoby przelot tak ważnej delegacji. Gdyby tam pojechał minister spraw zagranicznych, gdyby ktoś witał na miejscu naszego prezydenta, gdyby przyleciał tam, by przyjąć Polaków, chociażby rosyjski urzędnik w randze wiceministra, to lotnisko z pewnością byłoby bez zastrzeżeń – ocenił.

Marcin Austyn

Nasz Dziennik

Dodaj komentarz

Filed under Uncategorized